środa, 31 października 2012

beznadziejny wpis, zapraszam! :)

Czuję, że z czystej przyzwoitości powinnam coś napisać.
Hm...może że żyję na przykład. I że mi dobrze. I że mi naprawdę dobrze.

Nie wiem co więcej, proszę wybaczyć:)
Może dla urozmaicenia tego beznadziejnego wpisu dodam kilka zdjęć, zupełnie przeciętnych, ale jednak jest to jakiś gadżet;)

1. ranek

a) widok z okna mojego pokoju




b)widok z okna kuchennego



c) w drodze do szkoły






2. dzień

zobaczcie, tak wygląda toaleta przy stołówce. oraz: wcale nie jest tak ciepło;) oraz: tak, to jest najgorszy wpis świata:D


3. wieczór
droga do domu


obiecuję więcej nie zanudzać, jeśli będę w nastroju na takie pisanie to po prostu zmilczę:D

wtorek, 23 października 2012

o szarości

szybki wpis wieczorny.
otóż Gabrielo, odpowiadając na Twoje zarzuty, że nadużywam przymiotnika "szary" w odniesieniu do miejsca, do którego wybierasz się za 2 tygodnie (!) chciałam wstawić ten printscreen...


... i zaznaczyć, że jutro Porto będzie granatowo-żółto-błękitne w związku z czym planuję podarować sobie angielski z moim ulubionym nauczycielem Markiem (rasowy 50-letni punk-wielbiciel kotów-były śmieciarz i szef kuchni-człowiek w czerwonych rurkach i różowej koszulce), szybko przedostać się na dworzec kolejowy, a stamtąd do Espinho na plażę. Włożyłam już do torebki krem z filtrem i okulary przeciwsłoneczne, a na krześle odprasowuje się spódniczka. Zaraz przejdę do malowania paznokci u stóp. Na czerwono.


Poza tym drzewa są ciągle zielone i palmy też.
Kawa jest czarna albo mlecznobrązowa.
Mewy białe.
Wino mocno bordowe.
A teczki firmowe uniwersytetu we wszystkich kolorach tęczy.

Więc cała ta paleta na Ciebie czeka. A szarość też, nie bądź faszystka! ;)

poniedziałek, 22 października 2012

poranek 22X

Wychynęłam dziś z łóżka o 7:30, przespawszy nędzne pięć godzin (coś mi się tu zegar biologiczny przestawił, w związku z czym zamiast koło północy zasypiam między 2 a 3, czas to zmienić, bo przemęczę mój i tak nękany, niedożelaziony i niedocynkowany mózg). W ramach czynności rozbudzających wchłonęłam bułeczkę i pół kubka kawy oraz włączyłam sobie trójkę (załapałam się na serwis o 9, ciągle mnie fascynuje kwestia zmiany czasu, że coś się dzieje tu i tam jednocześnie, ale jednak o innej porze; a u takiej Emilki w Finlandii np. to się dzieje w ogole 2 godziny później i ta różnica to już mnie naprawdę zachwyca). Wracając jednak do porannego wchodzenia w rzeczywistość: myślę, że wspomniane czynności rozbudzające jednak nie do końca pełnią swoją funkcję, działają nawet trochę na odwrót. No bo w brzuchu cieplej po takiej kawie, radio przyjemnie szemrze, najchętniej wskoczyłoby się znowu pod kołdrę. Tym bardziej kiedy za oknem szaro... Nie poddałam się jednak racjonalnym sygnałom dyktowanym przez ewolucję (ciemno i zimno - zostań w jaskini i podtrzymuj ogień) i wyszłam bohatersko z domu o 8:22, zadowolona, że jak zwykle przechytrzę wszystkich punktualnych frajerów, spóźniając się wraz z wykładowczynią 15 minutek. Po drodze oczywiście złapał mnie deszcz (Portugalczyk powiedziałby "apanhei chuva" czyli że ON złapał deszcz, a nie deszcz jego; to w ogóle jest nurtująca kwestia psycholingwistyczna, bo  jest więcej tego typu przykładów: polskie "nie udało mi się" to tutejsze "não consegui" czy "fracassei" - czasowniki odmienione z całą odpowiedzialnością w pierwszej osobie, podczas gdy w naszym języku trzymamy się bezpiecznej trzeciej; z innej nieco dziedziny porównajcie "odbiło mi się" i "arrotei" (1 os.) - ta sama sytuacja!). Snując takie właśnie rozważania oraz jeszcze inne (np. jak to jest, że podoba mi się jak ktoś ma wlosy mokre od deszczu, ale już zupełnie mi się nie podoba jeśli ma je mokre od żelu) dotarłam na wydział. Zobaczyłam tylko, ze drzwi do klasy są wciąż otwarte, więc poczułam się zupełnym zwycięzcą: oni tam czekają od 15 minut, a ja o tyle później wstałam i jeszcze w dodatku mam teraz czas na wizytę w łazience i ogarnięcie fryzurowego zamętu. Tak, nadmiar zadowolenia z siebie powinien mnie ostrzec przed zbliżającą się klęską, ale jak zwykle nie ostrzegł, więc zarzucając wilgotnymi włosami weszłam niby to lekko znudzona do klasy, która - ha! hu! o! - była zupełnie pusta. W tym momencie stanęła mi przed oczami scena z zajęć ostatnich, na których to pani doktor Clara mówiła coś o tym, że kiedyś tam być może nie zdąży na zajęcia w związku z czym bszepszuwąkpsz i miałam potem dopytać koleżanki o co chodziło w tej części od "bsz", ale oczywiście na śmierć zapomniałam. I właśnie o tej 8:48 zrozumiałam: zajęcia odwołane.
Prawdopodobnie powinnam się wkurzyć, że po co opuszczałam jaskinię, że ognisko pewnie smętnie dogasa kiedy ja jak ten frajer poluję na niesitniejącego zająca (metafora ewolucyjna jak widać bardzo mi się spodobała, wybaczcie;p), ale właściwie się ucieszyłam. Bo ja bardzo lubię poranki, tyle że nigdy nie mogę się nimi nacieszyć (bo albo przysypiam w tym czasie na zajęciach albo na całego chrapię pod kołderką w domu). A tym razem się udało. Na zewnątrz ulewa i mocno szaro, a w środku przyjemne ciepłe światło, cicho, spokojnie. Poszłam do bufetu, zamówiłam kawę z mlekiem i bolo de arroz (już tu kiedyś wspominane), a potem konsumowałam, gapiąc się jednocześnie na innych kawujących (czytających/rozmawiających/również się gapiących), na pana bufetowego uwijającego się przy ekspresie, na dziewczynę zbierającą ze stolików opróżnione już filiżanki, czasem na telewizor i prezentera, który żywo gestykulował, ale oczywiście nic nie było słychać, bo telewizor w takich miejscach funkcjonuje jako ruchomy obraz - głos jest na ogół wyłączony.
Po skończonym drugim śniadaniu poszłam do biblioteki, cichej i przytulnej jak wszystkie inne miejsca o tej porze i zaszyłam się na piętrze -4 czyli moim ulubionym (na samym dole szybu wysokiego na 6 pięter). -4 wydaje się niewielkie w porównaniu z innymi poziomami; na środku sali jest kilka foteli i kanap, w których można się zanurzyć z książką i odpłynąć na kilka godzin, a dookoła nich stoją regały wypełnione literaturą piekną tłumaczoną i portugalską; dodatkowo pod ścianami czają się biurka z małymi lampkami... Kiedy tu jestem to doceniam rolę architektury i wystroju wnętrz. Kilka prostych rozwiązań i od razu czuje się człowiek sto razy lepiej niż, na przykład, w bibliotece Instytutu Filologii Romańskiej UJ. Od razu chce się uczyć i pracować, powietrze składa się w 50% z motywacji do działania. U mnie niestety przekłada się to od razu na motywację do działania rozumianego jako wyrażanie zachwytu w formie pisemnej, więc czas leci, a mój angielski nie posunął się do przodu ani o milimetr, wydłuża się natomiast nieprzyzwoicie ten post!
Kończę więc i biorę się do czegoś. Przede wszystkim oddam laptopa (a tak, bo tu można wypożyczyć laptop jak książkę, ach!).
Biorę kiecę i lecę, pozzzzdrowienia z FLUPu (Faculdade de Letras da Universidade do Porto:)).

czwartek, 18 października 2012

pada

Przedwczoraj przyszedł deszcz. Zalał ulicę przed domem i drzewa i nawet skrzeczące mewy, więc zrobiło się dość smutno. (Chcecie sobie przypomnieć jak brzmią mewy? http://www.virtual-bird.com/songs/larus-minutus.mp3 ; to taka charakterystyczna muzyka Porto, więc jeśli nagle cichnie i ta cisza trwa tak długo to robi się jakoś nieswojo).

A może to nie wina deszczu (bo przecież mojego pokoju nie zalał ani nawet mojej głowy - opatuliłam się szczelnie chustą kiedy z szalejącym wiatrem przyszły pierwsze krople, a ja właśnie wracałam z uczelni; tak, oczywiście, że od razu zaczęłam sobie wyobrażać, że jestem muzułmanką dumną ze swojej kultury i przez to niesamowicie atrakcyjną dla tubylców - lubię zmieniać tożsamości i wyobrażać sobie, że ktoś się dał nabrać i w jakikolwiek sposób się moją dziwnością interesuje).
Może to kwestia tego, że od kilku dni słucham jak opętana wciąż i w kółko http://www.youtube.com/watch?v=g1M4fGI_zQw. Może dlatego, że mam głowę za bardzo w Polsce. Może działanie jeszcze innych subiektywnych czynników - w każdym razie zrobiło się szaro i melancholijnie. I zimno.


Całe szczęście na szarość można zareagować (absolutnie nie zawsze, ale czasem się udaje:)). Więc po pierwsze przytargałam do pokoju kulawy grzejnik (stracił jedną kółkową nóżkę, ale ma jeszcze trzy, więc stoi o własnych siłach, nie trzeba go nawet o ścianę opierać). Zresztą co tam, że kulawy, ważne, że działa. Pokój mam mały więc po 15 minutach od włączenia robi się naprawdę przyjemnie. Po drugie zaangażowałam do dawania ciepła (tym razem optycznego) większą liczbę świeczek. Stoją sobie na parapecie i na szafce nocnej i wytwarzają klimat ameliowy. Po trzecie czytam Musierowicz, a jej książki zawierają jak wiadomo dawkę max ciepła rodzaju wszelkiego (chociaż nie grzeją ani nie świecą, więc jednak nie są tak całkowicie uniwersalne). A po czwarte i najważniejsze przypomniałam sobie wczoraj żeby wejść na stronę służącą śledzeniu paczek i sprawdzić jak tam podróż paczki wysłanej przez rodziców. Okazało się, że już jest i to od wtorku i czeka na mnie na poczcie:) Adrenalina mi podskoczyła od razu, deszcz przestał się liczyć, wystrzeliłam jak z procy i byłam na miejscu po 10 minutach. Zaopatrzona w plecak (żeby przełożyć do niego zawartość wielkiego kartonu) oraz ostry nożyk (żeby ten karton rozciąć). Tak czy siak nie udało się wszystkiego zmieścić w plecaku więc pudła nie wyrzuciłam i przyniosłam je do domu...



Tak. Krówki i najnowsza Musierowicz. Dużo swetrów, śpiwór, szalik: ekwipunek jesienno-zimowy, odganiacz smutków sam w sobie:) Zaszyłam się pod kocykiem z książką...


swetry zaszyły się w szafie...



a deszcz dalej sobie padał na szaro i buro:


Aczkolwiek nie wszystkim to przeszkadza!


Pani wykorzystała 5-minutową przerwę w laniu, w tym momencie akurat siąpiło, więc postanowiła wymieść liście. Skąd ludzie biorą taką - kosmiczną! - energię, żeby w 15 stopniach, wichrze i wilgoci stuprocentowej chwycić za miotłę i wyleźć przed dom w fartuchu z krótkim rękawem żeby pozamiatać kilka liści, które przecież nie wadzą nikomu? 

Fascynujące. 

Więc biorąc z niej przykład też dziś chyba wyjdę (chociaż uderzę jednak w płaszczyk, a miotłę mimo wszystko zostawię w domu). Bo nadmierne siedzenie na tyłku (nawet z Musierowicz i krówkami i w swetrze i przy świeczkach) dobrze na myślenie nie robi. 

Hmm. Jest tu Centrum Fotografii Portugalskiej. Czuję, że mnie wzywa. No, chyba że lektura jednak za bardzo mnie wciągnie, to wtedy ograniczę się do zwiedzenia Pingo Doce, działu warzywowego zwłaszcza;)

Trzymajcie się Rodacy mili:))




sobota, 13 października 2012

wolne wymiona

Zgubiłam się dziś. Patrzę teraz na mapę i nie wiem jakim cudem mi się to udało zrobić, ale jednak! Wniosek jest taki jak zwykle, czyli że powinnam być bardziej pewna siebie w pewnych kwestiach, ale jednak zdecydowanie mniej pewna w innych, patrz: orientacja w terenie. Jeśli chodzi o przełożenie praktyczne tej uniwersalnej skądinąd myśli to po prostu powinnam mieć przy sobie zawsze plan miasta. Sprawdzać zawsze czy mam go w torebce, a już najlepiej to włożyć po jednym do każdej z trzech moich torebek i już sobie więcej kartografią głowy nie zaprzątać.
To na przyszłość. Ale dziś niestety w torebce znajdował się tylko zeszyt do francuskiego, portfel, portki, koszulka i woreczek z baletkami. No tak, bo ja miałam konkretny cel, miałam dojść na Rua do Breiner na zajęcia z baletu i tańca współczesnego i to darmowe psia jego kostka (takie ulubione powiedzenie Korytka mojego współlokatorki i druha, sprawdzimy czy czyta mnie tu czasem;)). Ale właśnie tak się zaaferowałam, tak się zagoniłam (bo mało czasu między francuskim a tym tańcem), że ulicy nie znalazłam. Poskręcałam kilka razy, wylądowałam w miejscu zupełnie niespodziewanym, doszłam pod jakiś dziwny most dotąd niezlokalizowany, widziałam kilka linii autobusowych, z których istnienia nawet sobie nie zdawałam sprawy (tak, komunikacja miejska: kolejny obszar mojej przesadnej pewności siebie), no słowem: zgubiłam się (prawie) zupełnie. No bo jednak wiedziałam, gdzie jestem tak mniej więcej i w którą stronę dom, a w którą centrum. Ale gdzie szkoła tańca - ni cholery. Uznałam swoją porażkę, zwolniłam kroku, zrezygnowałam z wyrazu twarzy pt. "busy and important" (godzina 20:25, zajęcia zaczęły się o 20) i poszłam przed siebie z azymutem "dom". I tak oto po drodze widziałam:
a) staruszkę karmiącą koty obok kubłów na śmieci: przybiegło od razu 10 osobników, w tym gruby rudy; jednocześnie obok przejechał pan na rowerze, do którego przymocowany był (do rowera, nie do pana) wózek, a w nim dwójka dzieciaków lat około 6. Dzieci krzyczały, że jaki gruby kot, ja sprawdzałam i konstatowałam, że rzeczywiście dziwnie gruby jak na ulicznika, pani go karmiła i się nami nie przejmowała. Ostatecznie to jakieś faszystowskie nie dawać żarcia grubym kotom tylko dlatego, że są grube;
b) wysoką Murzynkę ubraną na żółto, w butach na obcasie. Najpierw pomyślałam, ze jest taka niezwykła i fotogeniczna, zaraz potem, że to prostytutka. Zaraz potem, że prostytutki w ogóle są fotogeniczne. Stała w bramie i paliła papierosa, potem na chwilę się obróciła, żeby sprawdzić w szybce stan makijażu. Wtedy była najbardziej fotogeniczna. Bo to taki moment niepewności. Najpierw stoi taka wyzywająca, pewna siebie. Ale z jakiegoś powodu stwierdza, że może coś nie tak, może szminka się rozmazała, przez chwilę wydaje się taka bezbronna, myślę sobie: "czemu ona tu musi być?". Ale zaraz się odwraca, znowu mocna, trochę znudzona. Idę dalej, bo jeszcze mi da w zęby za to gapienie się;
c) dwa azulejos (niebieskie kafelki;)) przedstawiające lokomotywę, umieszczone zaraz koło domofonu, to takie rozczulające, że chce im się bawić w tak subtelne zdobnictwo
d) mnóstwo worków pełnych śmieci, wywnioskowałam, że sprzątanie miasta odbywa się w nocy i pewnie codziennie, bo (sprawdziłam organoleptycznie i szczególnie uważnie) wcale nie śmierdzi śmieciami tak jak śmieciami śmierdzieć potrafi (zbierałam kiedyś wory za całą pielgrzymką wrocławską, znaczy śmieci pozostawione przez pielgrzymów w miejscu noclegu i na postojach, potem jechaliśmy ciężarówką na wysypisko i już nie było dla nas miejsca na pace, więc siedziałyśmy na workach, częściowo pod nimi właściwie... więc tak, wiem jak potrafią śmieci pięknie cuchnąć:))
Tyle co do "widziałam". Jeszcze w Pingo Doce (tak, moja świątynia, jestem tu codziennie) spotkałam Anę Paulę (moja ulubiona Brazylijka), która przyszła na zakupy z mężem i walizkami. Okazało się, ze nigdzie nie jadą, ale do walizek pakują zakupy. Byłam ciekawa czego tyle kupują, zajrzałam do wózka i odnotowałam skrzętnie w umyśle, że to chodzi o ice tea. Dziwne. 20 kartonów ice tea i tylko 2 kartony mleka. Przez cały rok wypiłam pół kartonu (może). (ice tea, nie mleka). (mleka piję dużo za dużo jak na miłośnika krów i ich wolnych wymion).
Hm. Nazwałam się właśnie miłośnikiem wolnych wymion. Więc to chyba jest TEN moment kiedy powinnam pójść spać.
Buziaki Zmarzlaki! ;)


czwartek, 11 października 2012

koty z Agramonte

  • Nie lubię mgły: lepi włosy, okleja twarz i powoduje efekt cieplarniany w skali mikro
  • Wycieczka ESN to zupełnie inna jakość niż impreza ESN. Rozmowy są rozmowami i przechodzą w kolację czyli we frytki z serem w jajku czyli dostarczają niezbędnych witamin i tłuszczy (prawdopodobnie więcej witamin, więc na wszelki wypadek wmusiłam w siebie jeszcze ciastko francuskie z budyniem). Jeśli chodzi o walory krajoznawcze to zwiedziłam piwnice pełne porto (a porto zwiedziło moje podniebienie), a następnie przepłynęłam łódką kawałek w górę i w dół rzeki, pod tymi sześcioma wspaniałymi wysoooko zawieszonymi mostami
  • Jeszcze a propos sera w jajku: Portugalia to jakby nie jest wegetariański raj, podkreślmy. Mimo wszystko nie poddaję się kuszącemu w Pingo Doce suszonemu dorszowi ani innym krabom dogorywającym na lodzie. Ani urokom tradycyjnego dania regionu - francesinhii. Francesinha składa się bowiem z: kiełbasy, szynki, mięsa wołowego lub pieczonego schabu oraz plastra sera, który się na tym mięsie topi i zlepia je z bułą (bo całe dobro zwierzęce wkładane jest właśnie do wielkiej buły). Jest jednak promyk nadziei: istnieje wersja wegetariańska francesinhii! Co prawda wydaje mi się, że po odjęciu całego mięsa zostaje tylko ser, a buła z serem to nic szczególnego, ale obym się myliła. O. Wikipedia pisze, że czasem na francesinhii kładzie się jajko sadzone, a całości towarzyszy porcja frytek. No, to już się robi ciekawie. Trochę jakby amerykańsko, ale to spoko, bo multikulti jest najfajniejsze:)
  • Trochę wstecz: wycieczka do Santiago i okolic (Vigo, Islas Cies) była wspaniała.Jestem może leniem, ale opiszmy ten wyjazd hasłami. Więc tak: Zuza, deszcz, czekolada, katedra, kamienie, parki, autobusy, stara Brazylijka, statek, hipster, mgła, koc, churros, Tomek Sawyer, RENFE, słońce, ocean, magdalenki, macedonia, muszle, ciemny poranek, dzwony, bilety, dworce, żelki, dewocjonalia, ośmiornice, taras, Rua de Franco, Chinki, taksówka, ducados, winda, Zuza. Tyle:)
  • Muszę zacząć się uczyć. Wreszcie.
  • Planuję i planuję, jak ja to lubię.
Koniec relacji. A! Przy cmentarzu na Agramonte, na murze, siedzi wieczorem milion kotów. Dobra, nie milion. Ale kilkadziesiąt. Siedzą w tej mgle i błyszczą tymi swoimi wielkimi oczami, wcale nie przyjaźnie. Przechodziłam tamtędy wczoraj i przeszło mi przez myśl, że reinkarnacja może jednak istnieje i że to nie koty siedzą tylko panowie Pereira, Magalhães, Soares, Coelho, Couto itd., obserwują mnie i czegoś ode mnie chcą, a może nawet mają o coś pretensje, czegoś przede mną strzegą. Brr, następnym razem pójdę może lepiej Rua Campo Alegre. 

Albo podniosę tę rękawicę.

Hm, czy wspominałam coś kiedyś o szaleństwie?
;)


czwartek, 4 października 2012

4X

mmm.
to był dobry dzień.
rano miałam lekcję surfingu. czarna pianka, zielona koszulka, niebiesko-żółta deska i do wody. dryfowałam raczej niż surfowałam, ale i tak było to bardzo przyjemne.  mocne słońce, słona woda, wszędzie woda, ocean aż po Stany. zmęczyłam się porządnie, ale tak... że poczułam, że odpoczęłam, że głowa mi się przewietrzyła. jak po udanej lekcji altówki. coś bardzo dobrego. energia.

poza tym przyjeżdża Gabi już całkiem niedługo.

poza tym widziałam dziś całą trójkę kochaną na skypie i zrobiło mi się aż ciepło ze szczęścia, że są i że to się nie zmienia. 15 grudnia jest nasz;)


poza tym są też Inni Przyjaciele, bez których bym zwiędła zwyczajnie.

i jadę jutro do Zuzy. i do Vigo i do Santiago. i na Islas Cíes. wracam w niedzielę późno.

jestem szczęściarą. postaram się o tym pamiętać.


o, mam dejavu.

//
http://www.youtube.com/watch?v=OKFDNMaDlhM
http://www.youtube.com/watch?v=0AIlz08fZos


Dobrego weekendu:)

poniedziałek, 1 października 2012

o francuskim, Bradze i Porto słów jak zwykle za dużo

Więc po pierwsze Finlandzki Blog Dusi. O au-pairowaniu w Oulu, tajemnicach Muminków i Świętego Mikołaja, sztuce wychowania małych trolli i nie tylko, świetna lektura:)

Poza tym: w Porto dziś piękna pogoda. Niebieskie niebo i mocne słońce, ale niezbyt gorąco, tak że można sobie iść w sweterku lekkim i sandałach. No czyli idealne połączenie. Wróciłam do domu po pierwszej turze zajęć i tak mi się STRASZNIE nie chce iść na francuski. Mamy grupę 60osobową, zebrani ludzie z różnych kierunków, więc m.in. również nativi dwujęzyczni (portugalsko-francuscy), którzy są na pierwszym roku tłumaczenia francusko-angielskiego lub portugalsko-francuskiego więc muszą po prostu chodzić z B1, nie ma dla nich wyższego poziomu. Z drugiej strony są ci, którzy ledwo co mówią, ale znaleźli się na tym B1 jakimś trafem. Więc oni narzekają, ze to niesprawiedliwe, ze tamci są tacy świetni, ze na pewno będą mieli lepsze oceny i że oni to się przy nich niczego nie nauczą. I wszystko byłoby spoko, niech sobie dyskutują ile chcą (ok, jednak nie za dużo, bo to nudne), ale dałoby się znieść gdyby nie Ola. Ola jest Polką, studiuje romanistykę (nie w Krakowie;p) i podejście ma mniej więcej takie:

ola: kurrrrrwa, co oni się tak rzucają, co im zależy
ja: no wiesz, oni płacą za studia
o: ale co kurwa, 1000 euro to jest żadna kasa, w porównaniu do ich zarobków to już w ogóle
ja: no ale jednak trochę kasy to jest
o: no kurwa może, ale ja pierdolę, co to jest za problem, ruszyliby dupy i zaczęli się uczyć, po co tu kurwa w ogóle są
ja: no tak
o: ale mi się chce kurwa palić, chodźmy wreszcie do domu.

No i tak 2 godziny zegarowe więc jestem zmęczona na samą myśl. Na dodatek nauczycielka zapowiedziała nam, ze w listopadzie wyleją ją z pracy, bo w tamtym roku za dużo opuszczała i się spóźniała po pół godziny. w związku z tym nie da nam żadnego podręcznika, niech się tym martwi następna mądra co przyjdzie nas uczyć. Także ogólnie w kwestii tego przedmiotu: troszkę demotywująco;p

Ale wcale mi się nie chce narzekać tak właściwie:) Zjadłam właśnie dobry obiad (pierogi z tofu i szpinakiem, takie tu mają dobra w odpowiedniku naszej Biedronki - Pingo Doce), pogoda jak wspomniałam rześka i ożywcza, obok łóżeczko i dwa koce czekające na drzemeczkę (moją), a potem portugalskiego się pouczę (przemycam po cichu informacje o tych rzeczach, które powodują mój nieustanny zachwyt, mamy póki co pogodę i język, jest jeszcze trochę;)).

Dobra, to z cyklu "jest jeszcze trochę" wspomnijmy o tym, że czuję się od 3 tygodni jak turystka. Łażę sobie z aparatem, wchodzę w różne kąty, codziennie poznaję coś nowego (dziś: pierogi z tofu, słowo "encadernar" oznaczające "bindować", centrum handlowe "Brasília", godziny otwarcia biura informatycznego na wydziale, to, że maszyna do wydawania bloczków na obiad nie przyjmuje banknotów > 10 euro, dlaczego łacińskie słowo "ardeo" przeszło w portugalskie "arço", a to później w "ardo" oraz jak smakuje "bolo de arroz" - dosłownie ciastko ryżowe, w praktyce ryżu jest w wielkiej masie 1 łyżka, więc wcale a wcale go nie czuć i taka babeczka jest zapchajka dobra).

W ramach bycia turystką zwiedzam jednak nie tylko wydział i centra handlowe, ale też trochę dalej się wychylam. Więc wczoraj byłam sobie na wycieczce w Bradze. Kolebka chrześcijaństwa na ziemiach portugalskich, miasto kleru, katedra z 1070 roku, kilkadziesiąt kościołów, najbardziej znany: sanktuarium Bom Jesus do Monte czyli Dobry Jezus z Góry (nieskończenie mnie ta nazwa cieszy) oraz przede wszystkim schody prowadzące do sanktuarium. Bo rzeczywiście znajduje się na wzgórzu więc trzeba się tam wspiąć: najpierw szerokimi schodami prowadzącymi przez park, co kilkadziesiąt metrów kaplice nawiązujące do pasji Jezusa; dalej zakosy już odsłonięte się pną zygzakiem w górę, przedzielone są takimi białymi ścianami, co kondygnację fontanna przedstawiająca jeden ze zmysłów (bo to Schody Pięciu Zmysłów):






Fontanny bardzo mi się spodobały, miał ktoś jaja jak to wymyślał. Co do schodów samych to wspomniałam, że trzeba je przejść żeby się wspiąć aż do sanktuarium. Ale oczywiście to taka opcja dla szczególnie wytrwałych lub nieświadomych ilości stopni i ich stromości (patrz: kobiety na szpilkach oraz matki taszczące wózki i ojcowie targający dzieci na barana). Ja tam zadowoliłam się wyobrażeniem oczyszczającego działania takiej schodowej pielgrzymki, po czym kupiłam sobie bilet na kolejkę, która w 3 minuty dociera na górę. Schody natomiast podziwiałam podczas schodzenia, nie jest to chyba jakaś szczególna dla nich ani dla mnie ujma.
Oto i one:



Po części duchowej oddałam się uciechom ciała, więc była kawa (o tym to na pewno kiedyś osobno coś napiszę, bo nie wytrzymam inaczej, to jest kraj kawokonieczności i kawospełnienia) i były też pieczone kasztany:)) (strasznie mnie to cieszy, to takie egzotyczne i jesienne zarazem). Potem jeszcze trochę się powłóczyłam po starówce i poszłam wreszcie na pociąg, który oczywiście elegancko mi uciekł sprzed nosa chociaż byłam 20 minut przed odjazdem. Uciekł bo pomyliłam tablicę godzin odjazdów z tablicą przyjazdów, więc w momencie, w którym on odjeżdżał ja byłam w kiosku i spokojnie sobie oglądałam gazety. Więc czekałam jeszcze godzinę. Siedziałam sobie na peronie, śpiewałam razem z moją MP3 i robiłam sobie dużo bezsensownych zdjęć z ręki w stylu:



Wreszcie sama siebie siebie znudziłam:




I w tym mniej więcej momencie przyjechał pociąg do Porto. Szłam potem z dworca São Bento na autobus w kierunku Argentiny i poczułam w pewnym momencie niesamowitą radość, że właśnie tutaj jestem na tym erazmusie, a nie gdziekolwiek indziej. Nie wiem jakim cudem intuicja mi to podpowiedziała, "jedź taaaaam", ale przecież podpowiedziała, bo w pewnym momencie podjęłam decyzję, że Porto i kropka.
mhm, dobrze mi tu.

dobra, spadam, może ogarnę jednak coś na ten francuski. gdyby ktoś chciał więcej zdjęć z Bragi i z Porto w ogóle, a jeszcze nie znał adresu to zapraszam na https://picasaweb.google.com/103341326700236725987/PORTO?authkey=Gv1sRgCPvu6aPVv6ayJw .

No. Buziaki:)))