Hej hejo hej!
Wyłaniam się niniejszym spod ostatnich trzech tygodni. A właściwie to nie że się wyłaniam spod (bo to brzmi tak jakby mnie przygniotły, a zupełnie nie o to chodzi), tylko że wypływam na ich powierzchnię. Więc ciągle mnie ten czas otacza. Wciąga. Bardzo się skompresował pod wpływem mnóstwa wydarzeń, które miały miejsce i dlatego tak go mocno wokół siebie czuję. Tyle że napiera nie jak zwarta masa tylko jak gęsta mgła, o tak mniej więcej. Trochę mi nierzeczywiście w związku z tym, ale postaram się jednak, żeby relacja była w miarę możliwości zwięzła i precyzyjna.
No więc zaczęło się od przyjazdu Zuzi. Łaziłyśmy po mieście, trochę w deszczu trochę w mgle, byłyśmy nad oceanem, jadłyśmy kasztany (gorące, genialne w chmurach i nad falującym gwałtownie, szaro-zielonym oceanem), siedziałyśmy nad rzeką i podziwiałyśmy cudowne Porto od strony Gai (do momentu pojawienia się między kamieniami nabrzeżnymi trzech szczurów - romantyczna miejscówka jakoś przestała czarować i wróciłyśmy szybko do Porto). Zuzia kupiła sobie kilka zakładek portugalskich (bo jest zakładkoholiczką), ja, motywowana samą obecnością mojego najlepszego naukowego kompana, szarpnęłam się wreszcie na kupno słownika, takiego pięknego, zielonego, z transkrypcją, dla obcokrajowców:). Zastanawiałyśmy się też nad jeszcze jednym suwenirem, ale jednak poskąpiłyśmy 180 euro (dobrze mówię, Zuza? czy 150?) na śliczny odlew Ostatniej Wieczerzy, w kolorze i z połyskiem i z motywami rodzimymi (koguty na stole oraz wąsaci bruneci za apostołów). Żałuję, a żal mój trudno będzie ukoić, bowiem taka okazja często się nie trafia i rzeźba na pewno została już sprzedana:( Obu nam zresztą źle było z tą świadomością, więc, żeby się pocieszyć, zrezygnowałyśmy w niedzielę 4 listopada ze śniadania w domu, wstałyśmy mimo szarugi o 8 i pojechałyśmy do centrum na pyszną kawę i croissanty z czekoladą vel ciastka z kokosową warstwą wierzchnią. Potem odprowadziłam Zuzę na Aliados no i pojechała z powrotem do siebie, do zielonego Santiago pełnego celtyckich nieszczęśliwych kochanków (nie żeby mi Zuza tak sprawę przedstawiała, sama sobie dopowiadam;d).
***
Potem minęły 3 dni.
***
Następnie, 7 listopada, przyleciała Gabi. Przypomnijcie sobie tę scenę i będziecie mieli przybliżone wyobrażenie emocji, którymi się wzajemnie zasypałyśmy, a raczej zalałyśmy, witając się na lotnisku. To było w ogóle moje pierwsze w życiu witanie kogoś w hali przylotów. Najpierw czekałam niecierpliwie pod tablicą na zmianę statusu lotu z Mediolanu z "estimated" na "landed". Kiedy tylko wskoczył ten drugi, ruszyłam w kierunku barierek i wypatrywałam anielskich Gabrysinych loków. Dłużyło się to czekanie okropnie, myślę, że zanim pojawiła się Gabrysia wyszło jakieś sto tysięcy znudzonych biznesmenów, 50 tysięcy Anglików backpackerów oraz setka Cyganek odzianych ekstrawagancko jak na warunki pogodowe (ulewa, 12 stopni) czyli w zwiewne spódnice i nieskoordynowane estetycznie t-shirty produkcji chińskiej. Miały też grube skarpety (skoordynowane może z deszczem, ale jednak wciąż nieskoordynowane z plastikowymi klapkami) oraz reklamówki w miejsce walizek. Krążyło między nimi z 20 cygańskich bosów czyli brzuchatych opaleńców ukrytych za niezawodnymi okularami przeciwsłonecznymi. Żołądek coraz bardziej mi się z przejęcia zaciskał i już prawie wykonywał kwiat lotosu, kiedy, nareszcie!, ukazała się zielona kurteczka i czerwone buciki na koturnie, a gdzieś pomiędzy nimi - Gabi. Rzadko biegam z przyjemnością, ale tym razem naprawdę miałam na to ochotę więc rzuciłam się naprzód, a raczej w lewo (żeby dobiec do końca barierki) i potem z powrotem w prawo, prosto na Krasnala. Bardzo, bardzo tęskniłam.
No i co potem? 6 dni rozmowy. Rozmowyrozmowyrozmowyrozmowy. Przy porto i przy kawie z Maca, stopując w deszczu do Lizbony i w słońcu zachodzącym do Coimbry, nad oceanem i w środku miasta, przy pastéis de Belém i przy palonej na alkoholu kiełbasie... Ach, jak mi tego było trzeba! Ale nie chcę się tu jednak za bardzo wywnętrzniać... najważniejsze, że my wiemy.
Jeśli chodzi o aspekty krajoznawcze: pojechałyśmy przede wszystkim do Lizbony (pierwsza moja tam wizyta). Muszę przyznać, że obawiałam się, że przyjadę i z miejsca się zakocham i pożałuję, że wybrałam Porto (bo przecież wyboru dokonywałam zupełnie w ciemno, na podstawie zdjęć w google grafice i własnej intuicji oraz, także, zwracając uwagę na to, do którego z miast lata Ryanair). Jednak na samym początku trafiłyśmy do dość biednej, zaniedbanej dzielnicy, takiej spod ciemnej gwiazdy, o której wszyscy mówią, że "jest spod ciemnej gwiazdy i nie ma się tam co zapuszczać". Ale my musiałyśmy, bo właśnie tam, przy stacji metra Intendentes, mieszkał nasz couchsurfingowy host, Pedro. Tak więc Lizbona powitała nas ciemnymi, wąskimi uliczkami, wyziewami knajpianych wentylatorów, mnóstwem hinduskich sklepików i rozmownymi, ale jednak nieco chaotycznymi i dziwacznymi przechodniami zapytanymi o drogę (jeden pan zdążył w ciągu minuty przejść od kwestii naszego położenia geograficznego do narzekania na brak pracy i ogólne społeczne spodlenie; tak mi się przynajmniej wydaje - nie jestem pewna, mówił lizbońską, intendentowską, dość mętną wersją portugalskiego, potakiwałam więc grzecznie, ale myślałam tylko o tym żeby się wreszcie przymknął i pozwolił nam iść dalej). Mieszkanie hosta wreszcie znalazłyśmy - bardzo przyjemne, z wielkim balkonem wychodzącym na zamek i Alfamę, przestronne, spokojne. Zjadłyśmy z Pedrem i jego współlokatorem kolację i na tym właściwie integracja się skończyła, co się w konkretnych okolicznościach przyrody bardzo chwali - mogłyśmy wychodzić i przychodzić kiedy bądź, a w nocy mogłyśmy spać, a nie szlajać się z nie wiadomo kim nie wiadomo gdzie (różnie z tym couchem bywa, to jedno wiadomo;p). Pierwszego dnia złaziłyśmy Alfamę (dawna dzielnica arabska, usadowiona na wzgórzu, więc spacery w górę i z górki, wijące się uliczki, małe balkoniki, pranie nad ulicą, żółte tramwaje ledwie mieszczące się między budynkami po dwóch stronach ulicy - to te klimaty), pojechałyśmy też do Belem (piękny klasztor Hieronimitów, kawa w Starbucksie i wspomniane ciastka tamtejsze, bardzo słynne, spacer do Torre de Belem po zachodzie słońca, siedzenie i gadanie, słuchanie muzy, mhmmm), potem wróciłyśmy pociągiem do centrum i połaziłyśmy jeszcze trochę po Bairro Alto (dzielnica knajp, muzyki, imprez, pełna ludzi od 22). Tak naprawdę obie zainteresowałyśmy się Lizboną chyba dopiero wtedy, w Bairro Alto, snując się po uliczkach B.Alto. Dopiero wtedy poczułyśmy klimat miasta. Co prawda następnego dnia wróciłyśmy w to samo miejsce i poszłyśmy dalej, do dzielnicy Baixa (na poziomie rzeki, żadne tam wzgórza i windy), ale i tak czuję zdecydowany niedosyt. Bo wiem, że wielu ludzi Lizbona urzeka. A mnie jakoś nie porwała. Trochę zaniepokoiła, trochę zmęczyła. Zainteresowała - owszem. Ale zdecydowanie nie zaczarowała. Uliczni sprzedawcy haszyszu, spryciarze z B.Alto żądający 10 euraków za wysłuchanie kilku kiepskich pieśni fado wykonanych przez kelnera i kucharkę lokalu, brudne metro, dużo biedy (w wykonaniu imigranckim przede wszystkim), bardzo rozległe centrum miasta, rozruchy polityczne - to jakoś nie dla mnie. Paulina mieszka w Lizbonie i jest zachwycona, mówi, że traktuje problemy tego miasta jak wyzwanie, impuls do zmiany myślenia o otoczeniu, do pokonania irracjonalnych strachów... Może. Ale jednak cieszyłam się, że po kilkudniwoej tułaczce wrócimy do starego, przytulnego Porto z rzeką, którą da się spiąć kilkoma mostami, a nie jak w Lizbonie rzeką-jeziorem, której drugiego brzegu przy najmniejszej mgle nie widać. Dobrze było wyjechać, żeby docenić wszystko to, co tu mam:)
Z Lizbony pojechałyśmy do Coimbry, która jest jednym z top10 miejsc Portugalii - must see. Owszem, urokliwy, średniowieczny uniwersytet (a raczej urokliwa jego mała część, wydział prawa); i stare miasto z wąskimi, niskimi kamieniczkami, i kościoły z rozetami, i rzeka, i góry naokoło. Przytulnie, spokojnie, niedzielnie (ha, bo to była niedziela i żadnych studentów w mieście, a Coimbra to właśnie miasto studenckie). Ale znowu bez zachwytu. Spokojne stwierdzenie "ładnie" i dalej w drogę. Do Porto, do domu! Chciałyśmy znów jechać stopem, ale miałyśmy pecha, jeśli ktoś się zatrzymywał to jechał nie tam gdzie my. Na dodatek zrobiło się zimno. Więc poszłyśmy na pociąg (w ramach oczekiwania - winko i słodycze w przydworcowej cukierni, zdecydowanie poprawiło nam to skwaszone trochę niemożnością stopowania humory:)).
Ostatni dzień - Porto. Piękna pogoda, zaczęłyśmy od oceanu. Oj, Gabuni się bardzo podobało. Nawet się wykąpała! Dzięki jej zapałowi udało mi się zaliczyć pierwszą w życiu erotyczną sesję zdjęciową. Znaczy ja za aparatem, Gabi - modelka. Panom rybakom też się podobało. I joggingowcom. No, Gabi, wszyscy Ci dziękujemy:D (ok, żeby nie było - żadnych tam kąpieli nago. Ale mokry podkoszulek wjechał:D). Potem pojechałyśmy do centrum i się włóczyłyśmy, zaliczyłyśmy zwiedzanie piwnic z winem i degustację tego wspaniałego trunku, widziałyśmy jak zachodzi słońce, rzucając na starówkę różowo-pomarańczowe światło, Gabi jadła dorsza w śmietanie, ja krem warzywny (restauracja na tarasie nadrzecznym, glamour!;p), wlazłyśmy do kilku kościołów... Ach, Porto. Porto Porto Porto.
Lot powrotny: godzina 6:20, więc ze spania zrezygnowałyśmy. Wstawiłyśmy się porto (różowym tym razem?), pogadałyśmy jeszcze trochę (sekrety sekretów?;p) no i o 3:30 wyszłyśmy w tą zimną, wietrzną noc. Odgłos ciągniętej po bruku walizki obudził pewnie co drugiego sąsiada:) Na przystanek doszłyśmy o 4:02, autobus na lotnisko przyjechał o 4:07. Pożegnałyśmy się, nie mogąc uwierzyć, że to tak szybko, że to JUŻ tych 6 dni minęło.
***
Potem minęło 5 dni.
***
A potem była Madera. Zupełnie szalona Madera, bo z noclegiem znajdowanym 2 dni wcześniej, w związku z czym nieznalezionym tak do końca, bez mapy, bez wyobrażenia, bez konkretnego planu i - jakby tego było mało - na lekkim kacu. No, może kac to za dużo powiedziane, ale pewna ilość wina oraz zdecydowanie za mała ilość snu (6h/48h) spowodowały, że pierwsze co zrobiłyśmy po przylocie (ja i Paulina, koleżanka z portugalistyki polskiej, teraz na erazmusie w Lizbonie) to to, że się zdrzemnęłyśmy dwie godzinki na lotniskowych sofach (luksusy, poduszki nawet były!). Ach, do wina i niewyspania dochodzi jeszcze jedno: 5 godzin przed odlotem szalałyśmy w Lizbo na koncercie grupy Congo Stars (kiepska jakość, ale klimaty takie mniej więcej:http://www.youtube.com/watch?v=qf7WSmplYK0, no i nie w mieszkaniu tylko tu, straganów oczywiście w nocy nie było:)). W takim więc stanie nieważkości dostopowałyśmy do Funchal czyli największego miasta na wyspie. Z internetem w niedzielę ciężko, ale w końcu zlitowali się nad nami panowie ze stoiska telewizji kablowej w centrum handlowym, więc znalazłyśmy namiar na tani nocleg (na szukanie coucha już za późno:(), za 10 euro. Musiałyśmy tylko wspiąć się na wzgórze, "tylko". Upał, plecaki i nachylenie terenu 40 stopni. Ale dotarłyśmy wreszcie do domu Sorena.
nie, nie mogę dłużej. ale chciałam coś opublikować. ciąg dalszy nastąpi:D
zapobiegłaś rozruchom, na placach już gromadziły się tłumy wyczekujące Twojego wpisu
OdpowiedzUsuńTeż mi się wydaje, że coś koło 180. Ale to (jak słusznie zauważasz) była niebywała okazja, zwłaszcza jeśli jeszcze dodam do tego ośmiornicę na stole, którą właśnie atlantycki Jezus miał zamiar kroić nożem typu katowski topór.
OdpowiedzUsuńPS I jeszcze zauważę, że podczas rozkminiania tego dzieła zauważyłaś: "Trzynastu ich jest! A, no dobra! Powiedzmy, że kogoś zaprosili!" ;p
1. HAHAHAHAHA ja tak baaaaaardzo chcę tę ostatnią wieczerzę!! xD
OdpowiedzUsuń2. Bardzo jesteś dzielna, Ulunia, z tym opisywaniem.
3. proszę Cię, OCZYWIŚCIE, że musiałaś wybrać najlepsze miasto. Nawet jeśli kierowałaś się tylko zdjęciami z neta, to jednak się wgapiałaś w te zdjęcia godzinami, więc wiedziałaś na co się decydujesz : P