Wychynęłam dziś z łóżka o 7:30, przespawszy nędzne pięć godzin (coś mi się tu zegar biologiczny przestawił, w związku z czym zamiast koło północy zasypiam między 2 a 3, czas to zmienić, bo przemęczę mój i tak nękany, niedożelaziony i niedocynkowany mózg). W ramach czynności rozbudzających wchłonęłam bułeczkę i pół kubka kawy oraz włączyłam sobie trójkę (załapałam się na serwis o 9, ciągle mnie fascynuje kwestia zmiany czasu, że coś się dzieje tu i tam jednocześnie, ale jednak o innej porze; a u takiej Emilki w Finlandii np. to się dzieje w ogole 2 godziny później i ta różnica to już mnie naprawdę zachwyca). Wracając jednak do porannego wchodzenia w rzeczywistość: myślę, że wspomniane czynności rozbudzające jednak nie do końca pełnią swoją funkcję, działają nawet trochę na odwrót. No bo w brzuchu cieplej po takiej kawie, radio przyjemnie szemrze, najchętniej wskoczyłoby się znowu pod kołdrę. Tym bardziej kiedy za oknem szaro... Nie poddałam się jednak racjonalnym sygnałom dyktowanym przez ewolucję (ciemno i zimno - zostań w jaskini i podtrzymuj ogień) i wyszłam bohatersko z domu o 8:22, zadowolona, że jak zwykle przechytrzę wszystkich punktualnych frajerów, spóźniając się wraz z wykładowczynią 15 minutek. Po drodze oczywiście złapał mnie deszcz (Portugalczyk powiedziałby "apanhei chuva" czyli że ON złapał deszcz, a nie deszcz jego; to w ogóle jest nurtująca kwestia psycholingwistyczna, bo jest więcej tego typu przykładów: polskie "nie udało mi się" to tutejsze "não consegui" czy "fracassei" - czasowniki odmienione z całą odpowiedzialnością w pierwszej osobie, podczas gdy w naszym języku trzymamy się bezpiecznej trzeciej; z innej nieco dziedziny porównajcie "odbiło mi się" i "arrotei" (1 os.) - ta sama sytuacja!). Snując takie właśnie rozważania oraz jeszcze inne (np. jak to jest, że podoba mi się jak ktoś ma wlosy mokre od deszczu, ale już zupełnie mi się nie podoba jeśli ma je mokre od żelu) dotarłam na wydział. Zobaczyłam tylko, ze drzwi do klasy są wciąż otwarte, więc poczułam się zupełnym zwycięzcą: oni tam czekają od 15 minut, a ja o tyle później wstałam i jeszcze w dodatku mam teraz czas na wizytę w łazience i ogarnięcie fryzurowego zamętu. Tak, nadmiar zadowolenia z siebie powinien mnie ostrzec przed zbliżającą się klęską, ale jak zwykle nie ostrzegł, więc zarzucając wilgotnymi włosami weszłam niby to lekko znudzona do klasy, która - ha! hu! o! - była zupełnie pusta. W tym momencie stanęła mi przed oczami scena z zajęć ostatnich, na których to pani doktor Clara mówiła coś o tym, że kiedyś tam być może nie zdąży na zajęcia w związku z czym bszepszuwąkpsz i miałam potem dopytać koleżanki o co chodziło w tej części od "bsz", ale oczywiście na śmierć zapomniałam. I właśnie o tej 8:48 zrozumiałam: zajęcia odwołane.
Prawdopodobnie powinnam się wkurzyć, że po co opuszczałam jaskinię, że ognisko pewnie smętnie dogasa kiedy ja jak ten frajer poluję na niesitniejącego zająca (metafora ewolucyjna jak widać bardzo mi się spodobała, wybaczcie;p), ale właściwie się ucieszyłam. Bo ja bardzo lubię poranki, tyle że nigdy nie mogę się nimi nacieszyć (bo albo przysypiam w tym czasie na zajęciach albo na całego chrapię pod kołderką w domu). A tym razem się udało. Na zewnątrz ulewa i mocno szaro, a w środku przyjemne ciepłe światło, cicho, spokojnie. Poszłam do bufetu, zamówiłam kawę z mlekiem i bolo de arroz (już tu kiedyś wspominane), a potem konsumowałam, gapiąc się jednocześnie na innych kawujących (czytających/rozmawiających/również się gapiących), na pana bufetowego uwijającego się przy ekspresie, na dziewczynę zbierającą ze stolików opróżnione już filiżanki, czasem na telewizor i prezentera, który żywo gestykulował, ale oczywiście nic nie było słychać, bo telewizor w takich miejscach funkcjonuje jako ruchomy obraz - głos jest na ogół wyłączony.
Po skończonym drugim śniadaniu poszłam do biblioteki, cichej i przytulnej jak wszystkie inne miejsca o tej porze i zaszyłam się na piętrze -4 czyli moim ulubionym (na samym dole szybu wysokiego na 6 pięter). -4 wydaje się niewielkie w porównaniu z innymi poziomami; na środku sali jest kilka foteli i kanap, w których można się zanurzyć z książką i odpłynąć na kilka godzin, a dookoła nich stoją regały wypełnione literaturą piekną tłumaczoną i portugalską; dodatkowo pod ścianami czają się biurka z małymi lampkami... Kiedy tu jestem to doceniam rolę architektury i wystroju wnętrz. Kilka prostych rozwiązań i od razu czuje się człowiek sto razy lepiej niż, na przykład, w bibliotece Instytutu Filologii Romańskiej UJ. Od razu chce się uczyć i pracować, powietrze składa się w 50% z motywacji do działania. U mnie niestety przekłada się to od razu na motywację do działania rozumianego jako wyrażanie zachwytu w formie pisemnej, więc czas leci, a mój angielski nie posunął się do przodu ani o milimetr, wydłuża się natomiast nieprzyzwoicie ten post!
Kończę więc i biorę się do czegoś. Przede wszystkim oddam laptopa (a tak, bo tu można wypożyczyć laptop jak książkę, ach!).
Biorę kiecę i lecę, pozzzzdrowienia z FLUPu (Faculdade de Letras da Universidade do Porto:)).
mnie też fascynuje sprawa czasu. Ja oglądam filmiki amerykańców na jutubie, a tam jest noc jak u nas dzień i na odwrót. I jeszcze mają tak ogromny kraj, że potrzebują kilka stref czasowych. Czaisz mieszkać na pograniczu tych stref? Po prostu wow!
OdpowiedzUsuńhy:) np. jak ktoś ma do pracy na 8 to wstaje o 8:) magicznie! :)
Usuńnajfajniej jest jak się pisze maila do kogoś w usa - np. o godzinie 18, a dostaje odpowiedź tego samego dnia o 13:)
OdpowiedzUsuńUla, czy Ty miałaś choć jeden tydzień, w którym odbyłyby się wszystkie zajęcia?
i jeszcze jedno, wiesz, że ten post jest jakoś wybitnie musierowiczowski? i to jest komplement, czytam go i od razu mi lepiej, nawet jakoś tak fizycznie cieplej (a wieczory mamy zimne, uwierz).
wrona
ja jestem jak lustro po prostu, przeczytaj posta, a dowiesz się co tarska czytała/oglądała w ciągu ostatnich 48h;)
Usuńco do zajęć: nie, nie było takiego tygodnia:D
//a! tego w tym poście nie ma! bo ja czekałam na francuski od 12:30 do 17:30. i, znowu -hu!ha!ho! - lekcja nie odbyła się:D:D
zamiast rozczulać się Twoim niewyspaniem, a także wkurzać na "szarość", której coś za często używasz w opisywaniu miejsc, do których się wybieram (;p), oczywiście zajawiłam się kwestią psycholingwistyczną. smutne. z takimi zainteresowaniami nie pozostaje mi nic innego jak tylko kupić sobie wreszcie kota i umrzeć samotnie ;p
OdpowiedzUsuńale do rzeczy: Rosjanie mają jeszcze bardziej niż my. tzn. u nich wskaźnik niewiadomej siły, która wpływa i decyduje o życiu jest jeszcze wyższy. Jest to związane m.in. z bliskością kultury azjatyckiej (pasywność), systemem politycznym (władza zcentralizowana, demokracja fasadowa) i ogólnie DUSZĄ ROSYJSKĄ (co to wierzy w Boga - sprawcę wszystkiego, fatalizm i dramatyzm ludzkiego losu i ogólnie jej zimowo, smutno i depresyjnie). Ach! Co to Portugalczyków - wystarczy wszystko odwrócić, maksymalnie uprościć, spłycić i strywializować (tak jak ja teraz w przypływie przemądrzalstwa) i masz temat na magisterkę, Tarska ;p
tak, to nie ma nic do rzeczy, ale teraz Ty sobie czytaj o Rosji, nie tylko Porto jest na świecie! ;ppp
ostatecznie tym się zawodowo zajmujemy więc w sumie dobrze się składa, że nas to interesuje, no nie? :D
OdpowiedzUsuńwięc fajnie, że napisałaś o tym rosyjskim, widzisz - nie wiedziałam, że tam to zjawisko jeszcze wyraźniej obecne. swoją drogą to chyba kwestie etnolingwistyczne, a nie psycho, no ale to przecież silnie ze sobą powiązane.
i żebyś wiedziała - mam temat na magisterkę:D
i zbadam to dogłębnie jak fiks i ludzkości będzie się żyć lepiej (:|) ;)