sobota, 20 lipca 2013

wieczór

Poszliśmy wieczorem na spacer do parku. Rozmawialiśmy o najlepszych polskich filmach (czyli tych o depresji) i najlepszych portugalskich (czyli tych o biedzie). W trawie znaleźliśmy porzucony przez kogoś pomarańczowy dysk, zaczęliśmy rzucać i przerzuciliśmy niechcący zachód słońca.
Wracając (oszałamiające eukaliptusy wszędzie wkoło), opowiadałam o tym, co najlepsze na Guczy.
Teraz R. bierze prysznic, w repertuarze na dziś "Numb" Linkin Park, i to z podziałem na głosy.
Jest mi idealnie.



czwartek, 4 lipca 2013

akceptacja

Już po 5 miesiącach kolejny post. Nie będę się tłumaczyć, niech się tłumaczy ten pędzący czas.
Notka prosto z salonu. Tego samego, w którym zalegałam w niedzielę 23 września, narzekając na szklany stół i obserwując wprowadzkę (program podkreślił to słowo na czerwono, jego problem) nowej współlokatorki, Joany. Potem miała jeszcze miejsce wyprowadzka Klary, miłej, zaradnej, gadatliwej Czeszki i wprowadzka Susany, dziewczyny z paznokciem pokrytym żelem i trzema kosmetyczkami wypełnionymi po brzegi (skorzystałam, odkryłam, że ładnie mi w landrynkowo różowej szmince). Poza tym Susana zadeklarowała się na samym początku jako zdecydowana przeciwniczka najmniejszego nawet brudu-brudku, w związku z czym przez kilka tygodni żyłam w strachu przed jej tyranią czystości (nie żebym sama była rozochoconym brudasem, no ale jednak czasem szklankę w zlewie lubię sobie nonszalancko na umycie "potem" zostawić; przy niej - niemożliwość). Zmienił się też układ sił w mieszkaniu, bo to już nie bezpieczne "dwie Portugalki na dwie przyjezdne", ale "trzy Portugalki na mnie jedną". Okupowały salon od 15 do 24, integrowały się w najlepsze i najgłośniejsze i próbowały zachęcić do tego też mnie. Tyle że jako formę zachęcania wybrały godzinną pogadankę na temat sprzątania oraz oszczędzania wody i energii (one trzy po jednej stronie sofy, ja skulona w przeciwnym rogu) okraszoną wymownymi karcąco-uprzejmymi spojrzeniami (najgorsza mieszanka) oraz uwagami w stylu "może w Polsce tak się nie robi, ale my lubimy jednak kiedy..." oraz "sprzątaj jak potrafisz, nie musisz próbować robić tego tak jak my". Dodatkowo proponowały formy oszczędzania na zasadzie "gotujmy jedna po drugiej na tym samym palniku" albo "nie można brać prysznica dwa razy dziennie" (a gdyby przypadkiem nawiedził mnie okres, mam jakieś koło ratunkowe?). Poczułam się absolutnie zniewolona i upokorzona (tym bardziej, że przez pierwsze miesiące wspólnego mieszkania byłam jedyną, która od czasu do czasu zamiotła kuchnię czy salon; brudasy nagle zamieniły się w przykłady pozwalające się naśladować), w związku z czym nie bardzo pozytywnie odpowiedziałam na miłą propozycję dodaną na samym końcu rozmowy (oczywiście w formie wyrzutu): "czemu nie spędzasz z nami czasu? chciałybyśmy cię lepiej poznać, zintegrujmy się, przecież tak powinno być". Takiego wała (pomyślałam). Jasne, oczywiście (powiedziałam). A potem przez trzy miesiące chowałam się w swoim pokoju i wcale prawie z nimi nie rozmawiałam.
No ale... czas wszystko zmienia, leczy rany, ewentualnie je tworzy, a potem z radością rozdrapuje, w związku czym między trzema przyjaciółkami doszło do gwałtownej kłótni (pewnego poranka Susana przyszła do domu spita i wykrzykiwała coś pod blokiem, budząc wszystkich sąsiadów, po czym przeprosiła przyjaciółki za pomocą sms-a li i jedynie, zamiast błagać je o wybaczenie trzy kolejne dni). Czarę goryczy przepełnił fakt, że w kwietniu zrobiła około siedmiu prań. Zamiast przepisowych czterech. I tak to rozpoczęły się dwa wspaniałe miesiące ciszy (przerwane jedną nocną kłótnią, z której zrozumiałam tylko Susanowe "Przysięgam, nie okłamałam cię ani razu" przerywane spazmami płaczu). Nagle wszystkie zaczęły być dla mnie miłe i przestały mnie do czegokolwiek zmuszać, w związku z czym sama jakoś pewniej się poczułam i kilka razy zjadłyśmy nawet razem (znaczy z Marlene i Joaną, Susana złapała jakąś wieczorną pracę i prawie w ogóle w domu nie bywała) kolację przy szklanym stole. No dobra, ja siedziałam przy stole, one gapiły się w telewizor. Czasem coś do siebie mówiłyśmy. Przyjemnie niezobowiązująco. W ubiegły weekend odbyła się wyprowadzka Susany. Pożegnała się tylko ze mną i dała mi małą muszelkę-pamiątkę. Zapytała czy będę ją dobrze wspominać. Jasne, że tak (powiedziałam). Kurczę no... prawda jest taka, że mimo wszystko tak (pomyślałam). 
Joana też pojechała już do domu, na wakacje. Dała mi kilka wiejskich jaj, bo bez sensu żeby się psuły w lodówce.
Zostałyśmy więc z Marlene. Czasem gadamy trochę o pogodzie albo o sytuacji politycznej czy piłce nożnej. O mężczyznach pogadać też nam się zdarzyło. Poza tym pozwoliła mi używać swojej miski do prania ręcznego. 
Chyba zostałam zaakcpetowana.

czwartek, 7 lutego 2013

wiosna!


Zdałam już wszystkie egzaminy, napisałam prace, gości pożegnałam, sama z wojaży wróciłam i długo się w nowe nie wybiorę (okazuje się, że nie tylko w Polsce pieniądze znikają nieproporcjonalnie szybko w stosunku do ilości nabytych dzięki nim przyjemności). Słowem - nie pozostały żadne usprawiedliwienia, pora zebrać cztery litery i wydusić ich z siebie troszkę więcej. Tych liter, rozumiecie.

W dziale aktualności: w niedzielę przyszła wiosna. Wyszłam sobie na spacerek żeby wykorzystać piękną (jak na zimę - myślałam) pogodę, ale kiedy rozsiadłam się na ławeczce na skwerko-parku Rotonda da Boavista i wystawiłam dziób na ucałowanie promieniom zachodzącego już powoli słońca, zrozumiałam, że to nie ładny zimowy dzień, nie, że te dzieciaki na rowerkach, panowie żullowie grający hałaśliwie w karty, Brazylijka prosząca mnie o zrobienie jej zdjęcia w pozie "kobieta i krzak rozkwitającej róży", poćwierkujące radośnie ptaszki - że to wszystko najzwyczajnieszy początek wiosny! 3 lutego, tadadadam, Wiosno witaj!

W związku z tym, żeby zachowywać się adekwatnie, grzejniczek rozkręcam tylko wieczorem i skręcam w środku nocy, śpię w krótkich rękawkach i nogawkach, a za dnia okno mam otwarte na oścież i się wygrzewam jak kot (chociaż może bardziej jak pies, bo mam się za człowieka-psa, a psy przecież też się lubią w słońcu wyłożyć, nie wiem czemu mówi się zawsze tylko o kotach... nie wiem też niestety jak to bywa ze zwyczajami niedźwiedzi, a przecież wszyscy wiemy, że jeszcze bardziej niż człowiekiem-psem jestem człowiekiem-niedźwiedzicą, w związku z czym najchętniej bym powiedziała, że wygrzewam się jak tatrzańska niedźwiedzica rozleniwiona długim zimowym snem, ale gotowa już na upolowanie jakiegoś sporego ssaka kopytnego). Przydługawa dygresja na temat niedźwiedzi - zawsze miałam na to ochotę, jak dobrze mieć własnego bloga:)

Wracając do aktualności: całe szczęście właśnie teraz przyjechała w odwiedziny Ola. No dobra, przyjechała w piątek (czyli pod koniec zimy), doświadczyła dzikiej ulewy, szarości i wiatru, pojechała zaraz nazajutrz do Santiago do Zuzy, ale wróciła już wiosną, w poniedziałek wieczorem. Cały wtorek się szwendałyśmy, podobnie kawałek środy. Zdałam sobie sprawę z tego, że Porto to miasto idealne dla turystów "mobilnych", tak to nazwijmy. Czyli żadne tam siedzenie w muzeach czy skarbcach katedralnych (bo po prostu niewiele tu tego rodzaju uciech, a może i nie tak mało, ale nie jest to LouvreQuality), ale chodzenie, przysiadywanie na ławeczkach/schodach/murkach, znów chodzenie, wspinanie się stromymi ulicami, przekraczanie mostów, bycie na tych mostach, spacerowanie wzdłuż brzegu rzeki, a zaraz potem oceanu... To jest sposób na Porto, tylko w ten sposób pozwala się sobą zachwycić. Wiem, że to samo pisze się w przewodnikach o większości miast, no ale jednak zwykle są też inne punkty zaczepienia, przynajmniej w tych większych. Biorąc przykłady z ostatniej mojej wycieczki: Granada - Alhambra, Kordoba - Mezquita, Sewilla - Alcázar i Katedra z Giraldą. Chodzi o miasto w ogóle - oczywiście. Ale poza tym, zwykle, także o jakieś jedno, szczególne miejsce: katedrę, zamek, pałac, twierdzę, muzeum... W Porto nie ma takiego miejsca, od początku wizyty trzeba być przygotowanym na zdzieranie podeszw, na to, że zachwyt (/zauroczenie/satysfakcja/radość) może przyjść po pewnym czasie, że chwilę potrwa zanim się skumuluje, wyniknie z całego Spaceru.
Czuję się oczywiście odpowiedzialna za to miasto przed wszystkimi, którzy mnie odwiedzają. Jakbym sama je budowała, remontowała, sprzątała, zazieleniała, wykładała niebieskimi kafelkami i łączyła z Gaią kolejnymi mostami. Dziwne to uczucie, bo przecież każdy ma swój własny ideał. Z miejscami jest w ogóle trochę jak z ludźmi (zaraz zgoogluję czy Coelho też to powtórzył) - każdy szuka czego innego, z czym innym czuje się swobodnie, co innego go koi, co innego denerwuje.
Ja się w Porto zakochałam. I bardzo, bardzo boję się je stracić.

Słodko-gorzka, taka będzie ta wiosna, która w tym roku zaczęła się w ubiegłą niedzielę.

niedziela, 9 grudnia 2012

wykrzykniki w nawiasach i marakuja

Żyję od kilku dni w światach równoległych. Jestem niby tu, zdaję kolokwia, uczę się do egzaminów, piszę prace zaliczeniowe, chodzę na spacery nad ocean, mówię i czytam po portugalsku, jem śniadanie w towarzystwie porannego dziennika telewizji RTP, słowem - wszystko po tutejszemu, portowemu. Ale jednocześnie czuję, że powrót do domu zbliża się wielkimi krokami i czym bardziej to czuję tym mocniej tęsknię. A czym mocniej tęsknię tym częściej słucham świątecznych piosenek, które zawsze towarzyszą mi przed świętami w Polsce, sprawdzam wiadomości na gazeta.pl (i pudelek.pl, również!), wyobrażam sobie te wszystkie miejsca, które na mnie czekają (niecierpliwie!) i spotkania, które te miejsca wypełnią (przepełnią! nadpełnią!), próbuję sobie przypomnieć co to znaczy, że jest "naprawdę zimno" i ekscytuję się na samą myśl, że będzie można (trzeba!) założyć czapkę. Reasumując - bardzo się roztkliwiam.  
R. znalazł jakoś "swoimi tajnymi sposobami" piosenkę i przesłał mi link. Nie wiedziałam, że aż tak mnie wzrusza (piosenka, nie R., chociaż on też - zawsze kiedy zaskakuje mnie wiedzą polonistyczną, którą nie ja mu przekazałam), że sięga aż tak daleko, że jest kluczem do Starego Świata - domu na ulicy Piaskowej, świąt z Babciami, kapusty podgrzewanej na blasze starego węglowego pieca, prania wynoszonego na ciemny strych i przypinanego przez Mamę dużymi drewnianymi klamerkami, łysawej, plastikowej choinki, którą stroiliśmy z Tatą w Wigilię albo dzień przed (wiem, teraz też stroimy, ale już nie tamtą choinkę; no i to przecież zupełnie co innego kiedy się jest dzieckiem i Tata opanowujący chaos splątanego tysięcznie łańcucha lampek wydaje się Prawdziwym Bohaterem:)). Tak - starzeję się i nostalgicznie mędzę, a co! Bardzo mi z tym dobrze. To znaczy. Bardzo mi z tym naturalnie i koniecznie. I świątecznie:)
Ale jakby nie było wciąż jestem tu. Więc może garść aktualności: wczoraj nad oceanem słońce prażyło zupełnie bez skrępowania, więc sweterek biały z odsłoniętymi plecami i rękawem 3/4 sprawdził się znakomicie. Ja w ogóle jestem absolutnie oczarowana tutejszym klimatem i nie piszę tego wszystkiego po to, żeby się przechwalać (bo to przecież żadna moja zasługa, że tu tak ciepło; poza tym napisałam, że za rodzimym zimnem już - mimo wszystko- tęsknię!) tylko dlatego, że nie dowierzam i że wciąż niestrudzenie prowadzę obserwacje dotyczące tego jak wielki wpływ ma pogoda na nasze samopoczucie (oczywistość, ale dopiero teraz mam niezbite dowody). W Polsce od listopada do marca chodzę przybita, śpiąca, ze zwieszonymi uszami i niepomalowanymi paznokciami (tak, jest związek!). Tu - w duszy wciąż październik/maj na zmianę. Czasem robi się listopadowo, bo jednak są dni deszczowe i szare, ale to tylko czasem, poza tym co to za listopad, kiedy trawa wciąż soczyście zielona. Chodzę i się tą naturą zachwycam, a R. się zachwyca, że ja się zachwycam (ewentualnie się wkurza jeśli to "się zachwycanie" powoduje moje 15minutowe spóźnienie, ale to tylko raz się zdarzyło;)). 
8 grudnia, a człowiek je sobie croissanty z czekoladą na plaży, okulary przeciwsłoneczne ma na nos wsadzone, bo słońce się odbija od wody i oślepia niemożebnie, popija sobie zimny marakujowy sok i jeszcze czasem dostaje czekoladowo-brzoskwiniowe całusy od towarzysza pikniku. To jest niesamowitość, gdzie-ja-jes-tem?!
Koniec, praca z historii języka czeka (bardzo czeka. woła, krzyczy). Na koniec wstawiam bezczelnie prognozę na najbliższy tydzień. Zresztą bezczelnie - już to wytłumaczyłam, że wcale nie bezczelnie, achch, mimo wszystko czuję się winna;) O, może dlatego, że zestawiam dwie prognozy... No ale kurde, bez jaj, sami powiedzcie!



A! A na górze, po prawej stronie wpisu wstawiłam baner Pajacyka. Klikajcie;)
Ściskam. Z Argentiny jak zwykle, gdzie szyby zaparowały, bo pranie się suszy. 

poniedziałek, 3 grudnia 2012

you and me

Ach, miało być dalej o Maderze! Ale wiecie jak to jest kiedy czas mija i przynosi ze sobą kolejne wydarzenia w związku z czym te poprzednie trochę bledną? No więc właśnie. No to może niech za ciąg dalszy opowieści Maderskiej posłuży zdjęcie w tle (tu, na blogu, pewnie aż do świąt mniej więcej;)) ilustrujące wspaniale część słów-kluczy, pod którymi bym tę wyprawę zamknęła: zieloność, ocean (czy już pisałam, że oceanu to ogrom i że horyzont nigdy nie był tak daleko? to ostatnie to chyba komuś w wiadomości/smsie napisałam, ale się powtórzę, bo dokładnie takie miałam wrażenie!), skały, krystaliczne powietrze, przestrzeń... Pozostałe klucze to: egzotyka, deszcz, słońce, fale, poncha (likier miodowo-cytrynowy), eukaliptusy, banany, góry, zupa rybna, wiatr, język portugalski i łatwiutkie stopowanie. Ot:)

... a tymczasem na kontynencie! Temperatura: 10-15 stopni. Przeważnie słonecznie, czasem mgliście i chmurzyście (jak w tym momencie), w związku z czym i chłodniej. Platany i kasztanowce straciły już większość liści, ale takie na przykład eukaliptusy to teraz właśnie kwitną! Więc zdarza się, że zaraz koło nosa przeleci mi pijana pszczoła:) Poza tym sporo też róż. I żywopłot przed domem ciągle zielony! No i palmy też zielone, najbardziej lubię te, które wyglądają jak wyrośnięte ananasy. Takie tam żarciki natury, doceniam wysublimowane dowcipy;)
Zaskakuje mnie ta niekończąca się wiosna wszędzie  wkoło i, tym bardziej, zaskakuje mnie, że tu też będą święta! A zapomnieć o tym trudno, bo (tak jak w Polsce) sklepy przystrojono bombkami (kr. bańkami;)), łańcuchami i innymi świecidełkami. Z artykułów oryginalnych: choinka z dorsza w Pingo Doce (zrobiłam zdjęcie telefonem i teraz nie jestem w stanie przenieść na komputer, bo nie mam kabeeelkaaa, dodam jak tylko go w domu w Polsce znajdę!). Póki co muszę więc zaproponować ćwiczenie wyobraźni: takie oto płaty ryby udają choinkowe gałęzie, więc są przymocowane do stelaża od najmniejszych u góry do najsroższych na dole. Prawdziwa choinka musi mieć ozdoby, nie może sobie pozostać taka ot, łysa. Więc do każdej "gałęzi" przytwierdzona jest kokardka. Ha, a jak przytwierdzona? Przewiązana przez rybi ogonek czyli koniec gałęzi, ot co! :D W życiu takiego dzieła sztuki użytkowej nie widziałam, uwierzcie, katharsis w dziale rybnym jest możliwa! (miałam problem z rodzajem gramatycznym słowa "katharsis", w razie wątpliwości: http://poradnia.pwn.pl/lista.php?id=8903;)). W bufecie uczelnianym też dbają o nasz rozwój estetyczny. W rogu pomieszczenia ustawiono więc instalację pt. "Dmuchany Święty Mikołaj czeka na Oblężenie". Nazwa, wbrew tendencjom sztuki współczesnej (upraszczając), odzwierciedla bezpośrednio stan rzeczy, aczkolwiek odkrycie tego co autor miał na myśli/co chciał odbiorcom uzmysłowić jest, tym razem zgodnie ze wspomnianymi tendencjami, trudne, jeśli nie niemożliwe. Dmuchany, biało-czerwony Mikołaj wyłania się z wnętrza dmuchanej, czerwonej fortecy, zawisa na kilka sekund w powietrzu, a następnie znowu chowa się w jej wnętrzu. I tak non stop, cały dzień. Instalacja doskonale wpisuje się w przestrzeń bufetu - tu ludzie też wchodzą i wychodzą, pojawiają się i znikają, tworzą iluzję bycia, kiedy tak naprawdę wcale nie są... Tak. Chyba już macie wyobrażenie. ;)

Tak więc święta święta coraz bliżej. I ja już niedługo wracam, ale się cieszę! Jak? Ogromnie:) Piosenki świąteczne już bez opamiętania (http://www.youtube.com/watch?v=aTtZdJ3UXuM, np.). Myślę o prezentach. Planuję. Wyobrażam sobie. Czekam. Sprawdzam pociągi z Modlina do Katowic. Autobusy z Katowic do Krakowa. Pociągi do Łodzi (?;)). Będę w Polsce 23 dni. :)

A potem tu wrócę. I tym razem przyjadę już do konkretnego Porto, nie tego z mapy i zdjęć, tylko do mojego, ciepłego, przytulnego, kawowego, wiosenno-jesiennego, Argentinowego, FLUPowego Porto. I wskoczę prosto pod wielki koc, który dał mi Ricardo. Albo razem wskoczymy, haha :))

Fajnie jest. 

http://www.youtube.com/watch?v=H8rumyup0Os , słuchanie obowiązkowe! ;)


niedziela, 25 listopada 2012

i'm back

Hej hejo hej!
Wyłaniam się niniejszym spod ostatnich trzech tygodni. A właściwie to nie że się wyłaniam spod (bo to brzmi tak jakby mnie przygniotły, a zupełnie nie o to chodzi), tylko że wypływam na ich powierzchnię. Więc ciągle mnie ten czas otacza. Wciąga. Bardzo się skompresował pod wpływem mnóstwa wydarzeń, które miały miejsce i dlatego tak go mocno wokół siebie czuję. Tyle że napiera nie jak zwarta masa tylko jak gęsta mgła, o tak mniej więcej. Trochę mi nierzeczywiście w związku z tym, ale postaram się jednak, żeby relacja była w miarę możliwości zwięzła i precyzyjna.

No więc zaczęło się od przyjazdu Zuzi. Łaziłyśmy po mieście, trochę w deszczu trochę w mgle, byłyśmy nad oceanem, jadłyśmy kasztany (gorące, genialne w chmurach i nad falującym gwałtownie, szaro-zielonym oceanem), siedziałyśmy nad rzeką i podziwiałyśmy cudowne Porto od strony Gai (do momentu pojawienia się między kamieniami nabrzeżnymi trzech szczurów - romantyczna miejscówka jakoś przestała czarować i wróciłyśmy szybko do Porto). Zuzia kupiła sobie kilka zakładek portugalskich (bo jest zakładkoholiczką), ja, motywowana samą obecnością mojego najlepszego naukowego kompana, szarpnęłam się wreszcie na kupno słownika, takiego pięknego, zielonego, z transkrypcją, dla obcokrajowców:). Zastanawiałyśmy się też nad jeszcze jednym suwenirem, ale jednak poskąpiłyśmy 180 euro (dobrze mówię, Zuza? czy 150?) na śliczny odlew Ostatniej Wieczerzy, w kolorze i z połyskiem i z motywami rodzimymi (koguty na stole oraz wąsaci bruneci za apostołów). Żałuję, a żal mój trudno będzie ukoić, bowiem taka okazja często się nie trafia i rzeźba na pewno została już sprzedana:( Obu nam zresztą źle było z tą świadomością, więc, żeby się pocieszyć, zrezygnowałyśmy w niedzielę 4 listopada ze śniadania w domu, wstałyśmy mimo szarugi o 8 i pojechałyśmy do centrum na pyszną kawę i croissanty z czekoladą vel ciastka z kokosową warstwą wierzchnią. Potem odprowadziłam Zuzę na Aliados no i pojechała z powrotem do siebie, do zielonego Santiago pełnego celtyckich nieszczęśliwych kochanków (nie żeby mi Zuza tak sprawę przedstawiała, sama sobie dopowiadam;d).


***

Potem minęły 3 dni.

***
Następnie, 7 listopada, przyleciała Gabi. Przypomnijcie sobie scenę i będziecie mieli przybliżone wyobrażenie emocji, którymi się wzajemnie zasypałyśmy, a raczej zalałyśmy, witając się na lotnisku. To było w ogóle moje pierwsze w życiu witanie kogoś w hali przylotów. Najpierw czekałam niecierpliwie pod tablicą na zmianę statusu lotu z Mediolanu z "estimated" na "landed". Kiedy tylko wskoczył ten drugi, ruszyłam w kierunku barierek i wypatrywałam anielskich Gabrysinych loków. Dłużyło się to czekanie okropnie, myślę, że zanim pojawiła się Gabrysia wyszło jakieś sto tysięcy znudzonych biznesmenów, 50 tysięcy Anglików backpackerów oraz setka Cyganek odzianych ekstrawagancko jak na warunki pogodowe (ulewa, 12 stopni) czyli w zwiewne spódnice i nieskoordynowane estetycznie t-shirty produkcji chińskiej. Miały też grube skarpety (skoordynowane może z deszczem, ale jednak wciąż nieskoordynowane z plastikowymi klapkami) oraz reklamówki w miejsce walizek. Krążyło między nimi z 20 cygańskich bosów czyli brzuchatych opaleńców ukrytych za niezawodnymi okularami przeciwsłonecznymi. Żołądek coraz bardziej mi się z przejęcia zaciskał i już prawie wykonywał kwiat lotosu, kiedy, nareszcie!, ukazała się zielona kurteczka i czerwone buciki na koturnie, a gdzieś pomiędzy nimi - Gabi. Rzadko biegam z przyjemnością, ale tym razem naprawdę miałam na to ochotę więc rzuciłam się naprzód, a raczej w lewo (żeby dobiec do końca barierki) i potem z powrotem w prawo, prosto na Krasnala. Bardzo, bardzo tęskniłam. 
No i co potem? 6 dni rozmowy. Rozmowyrozmowyrozmowyrozmowy. Przy porto i przy kawie z Maca, stopując w deszczu do Lizbony i w słońcu zachodzącym do Coimbry, nad oceanem i w środku miasta, przy pastéis de Belém i przy palonej na alkoholu kiełbasie... Ach, jak mi tego było trzeba! Ale nie chcę się tu jednak za bardzo wywnętrzniać... najważniejsze, że my wiemy.
Jeśli chodzi o aspekty krajoznawcze: pojechałyśmy przede wszystkim do Lizbony (pierwsza moja tam wizyta). Muszę przyznać, że obawiałam się, że przyjadę i z miejsca się zakocham i pożałuję, że wybrałam Porto (bo przecież wyboru dokonywałam zupełnie w ciemno, na podstawie zdjęć w google grafice i własnej intuicji oraz, także, zwracając uwagę na to, do którego z miast lata Ryanair). Jednak na samym początku trafiłyśmy do dość biednej, zaniedbanej dzielnicy, takiej spod ciemnej gwiazdy, o której wszyscy mówią, że "jest spod ciemnej gwiazdy i nie ma się tam co zapuszczać". Ale my musiałyśmy, bo właśnie tam, przy stacji metra Intendentes, mieszkał nasz couchsurfingowy host, Pedro. Tak więc Lizbona powitała nas ciemnymi, wąskimi uliczkami, wyziewami knajpianych wentylatorów, mnóstwem hinduskich sklepików i rozmownymi, ale jednak nieco chaotycznymi i dziwacznymi przechodniami zapytanymi o drogę (jeden pan zdążył w ciągu minuty przejść od kwestii naszego położenia geograficznego do narzekania na brak pracy i ogólne społeczne spodlenie; tak mi się przynajmniej wydaje - nie jestem pewna, mówił lizbońską, intendentowską, dość mętną wersją portugalskiego, potakiwałam więc grzecznie, ale myślałam tylko o tym żeby się wreszcie przymknął i pozwolił nam iść dalej). Mieszkanie hosta wreszcie znalazłyśmy - bardzo przyjemne, z wielkim balkonem wychodzącym na zamek i Alfamę, przestronne, spokojne. Zjadłyśmy z Pedrem i jego współlokatorem kolację i na tym właściwie integracja się skończyła, co się w konkretnych okolicznościach przyrody bardzo chwali - mogłyśmy wychodzić i przychodzić kiedy bądź, a w nocy mogłyśmy spać, a nie szlajać się z nie wiadomo kim nie wiadomo gdzie (różnie z tym couchem bywa, to jedno wiadomo;p). Pierwszego dnia złaziłyśmy Alfamę (dawna dzielnica arabska, usadowiona na wzgórzu, więc spacery w górę i z górki, wijące się uliczki, małe balkoniki, pranie nad ulicą, żółte tramwaje ledwie mieszczące się między budynkami po dwóch stronach ulicy - to te klimaty), pojechałyśmy też do Belem (piękny klasztor Hieronimitów, kawa w Starbucksie i wspomniane ciastka tamtejsze, bardzo słynne, spacer do Torre de Belem po zachodzie słońca, siedzenie i gadanie, słuchanie muzy, mhmmm), potem wróciłyśmy pociągiem do centrum i połaziłyśmy jeszcze trochę po Bairro Alto (dzielnica knajp, muzyki, imprez, pełna ludzi od 22). Tak naprawdę obie zainteresowałyśmy się Lizboną chyba dopiero wtedy, w Bairro Alto, snując się po uliczkach B.Alto. Dopiero wtedy poczułyśmy klimat miasta. Co prawda następnego dnia wróciłyśmy w to samo miejsce i poszłyśmy dalej, do dzielnicy Baixa (na poziomie rzeki, żadne tam wzgórza i windy), ale i tak czuję zdecydowany niedosyt. Bo wiem, że wielu ludzi Lizbona urzeka. A mnie jakoś nie porwała. Trochę zaniepokoiła, trochę zmęczyła. Zainteresowała - owszem. Ale zdecydowanie nie zaczarowała. Uliczni sprzedawcy haszyszu, spryciarze z B.Alto żądający 10 euraków za wysłuchanie kilku kiepskich pieśni fado wykonanych przez kelnera i kucharkę lokalu, brudne metro, dużo biedy (w wykonaniu imigranckim przede wszystkim), bardzo rozległe centrum miasta, rozruchy polityczne - to jakoś nie dla mnie. Paulina mieszka w Lizbonie i jest zachwycona, mówi, że traktuje problemy tego miasta jak wyzwanie, impuls do zmiany myślenia o otoczeniu, do pokonania irracjonalnych strachów... Może. Ale jednak cieszyłam się, że po kilkudniwoej tułaczce wrócimy do starego, przytulnego Porto z rzeką, którą da się spiąć kilkoma mostami, a nie jak w Lizbonie rzeką-jeziorem, której drugiego brzegu przy najmniejszej mgle nie widać. Dobrze było wyjechać, żeby docenić wszystko to, co tu mam:)
Z Lizbony pojechałyśmy do Coimbry, która jest jednym z top10 miejsc Portugalii - must see. Owszem, urokliwy, średniowieczny uniwersytet (a raczej urokliwa jego mała część, wydział prawa); i stare miasto z wąskimi, niskimi kamieniczkami, i kościoły z rozetami, i rzeka, i góry naokoło. Przytulnie, spokojnie, niedzielnie (ha, bo to była niedziela i żadnych studentów w mieście, a Coimbra to właśnie miasto studenckie). Ale znowu bez zachwytu. Spokojne stwierdzenie "ładnie" i dalej w drogę. Do Porto, do domu! Chciałyśmy znów jechać stopem, ale miałyśmy pecha, jeśli ktoś się zatrzymywał to jechał nie tam gdzie my. Na dodatek zrobiło się zimno. Więc poszłyśmy na pociąg (w ramach oczekiwania - winko i słodycze w przydworcowej cukierni, zdecydowanie poprawiło nam to skwaszone trochę niemożnością stopowania humory:)).
Ostatni dzień - Porto. Piękna pogoda, zaczęłyśmy od oceanu. Oj, Gabuni się bardzo podobało. Nawet się wykąpała! Dzięki jej zapałowi udało mi się zaliczyć pierwszą w życiu erotyczną sesję zdjęciową. Znaczy ja za aparatem, Gabi - modelka. Panom rybakom też się podobało. I joggingowcom. No, Gabi, wszyscy Ci dziękujemy:D (ok, żeby nie było - żadnych tam kąpieli nago. Ale mokry podkoszulek wjechał:D). Potem pojechałyśmy do centrum i się włóczyłyśmy, zaliczyłyśmy zwiedzanie piwnic z winem i degustację tego wspaniałego trunku, widziałyśmy jak zachodzi słońce, rzucając na starówkę różowo-pomarańczowe światło, Gabi jadła dorsza w śmietanie, ja krem warzywny (restauracja na tarasie nadrzecznym, glamour!;p), wlazłyśmy do kilku kościołów... Ach, Porto. Porto Porto Porto.
Lot powrotny: godzina 6:20, więc ze spania zrezygnowałyśmy. Wstawiłyśmy się porto (różowym tym razem?), pogadałyśmy jeszcze trochę (sekrety sekretów?;p) no i o 3:30 wyszłyśmy w tą zimną, wietrzną noc. Odgłos ciągniętej po bruku walizki obudził pewnie co drugiego sąsiada:) Na przystanek doszłyśmy o 4:02, autobus na lotnisko przyjechał o 4:07. Pożegnałyśmy się, nie mogąc uwierzyć, że to tak szybko, że to JUŻ tych 6 dni minęło. 

***

Potem minęło 5 dni.

***
A potem była Madera. Zupełnie szalona Madera, bo z noclegiem znajdowanym 2 dni wcześniej, w związku z czym nieznalezionym tak do końca, bez mapy, bez wyobrażenia, bez konkretnego planu i - jakby tego było mało - na lekkim kacu. No, może kac to za dużo powiedziane, ale pewna ilość wina oraz zdecydowanie za mała ilość snu (6h/48h) spowodowały, że pierwsze co zrobiłyśmy po przylocie (ja i Paulina, koleżanka z portugalistyki polskiej, teraz na erazmusie w Lizbonie) to to, że się zdrzemnęłyśmy dwie godzinki na lotniskowych sofach (luksusy, poduszki nawet były!). Ach, do wina i niewyspania dochodzi jeszcze jedno: 5 godzin przed odlotem szalałyśmy w Lizbo na koncercie grupy Congo Stars (kiepska jakość, ale klimaty takie mniej więcej:http://www.youtube.com/watch?v=qf7WSmplYK0, no i nie w mieszkaniu tylko tu, straganów oczywiście w nocy nie było:)). W takim więc stanie nieważkości dostopowałyśmy do Funchal czyli największego miasta na wyspie. Z internetem w niedzielę ciężko, ale w końcu zlitowali się nad nami panowie ze stoiska telewizji kablowej w centrum handlowym, więc znalazłyśmy namiar na tani nocleg (na szukanie coucha już za późno:(), za 10 euro. Musiałyśmy tylko wspiąć się na wzgórze, "tylko". Upał, plecaki i nachylenie terenu 40 stopni. Ale dotarłyśmy wreszcie do domu Sorena. 

nie, nie mogę dłużej. ale chciałam coś opublikować. ciąg dalszy nastąpi:D

sobota, 17 listopada 2012

żyję żyję hop hop!

Misie Moje!
Po pierwsze wybaczcie apostrofę, ale miałam na nią straszną ochotę, czułość się mnie jakaś trzyma.
Po drugie to obawiam się, że żadne Misie już nie zostały, bo po co tu wchodzić jeśli nic nie piszę.
Ale jeśli jednak jakieś tu jeszcze czasem zaglądają to do nich prośba: wpadnijcie za tydzień, w niedzielę 25 listopada. Wtedy na pewno, na bank, na stówę coś tu znajdziecie! Wpis się już-już zaczął tworzyć  (o tym co tu, teraz, naokoło, wciąż), ale jak zwykle ostatnio nie miałam czasu i nie dokończyłam. Bo chcę Wam opowiedzieć jak to było z Zuzą, a potem jak z Gabrysią. Chcę Wam napisać dlaczego lubię Porto w listopadzie. Oraz o tym dlaczego w ogóle świat w listopadzie może być przyjemny. Albo nawet poza listopadem, ale za to w kierunku mojej skromnej osoby: na czym to polega, że świat Ulę ostatnio lubi i Ula lubi świat.
Zmykam na autobus. Do Lizbony, stamtąd jutro na Maderę na 5 dni. Z Pauliną.
O tym też Wam pewnie coś napiszę;))
Buziaki z Argentyny złotej.
:*