Poszliśmy wieczorem na spacer do parku. Rozmawialiśmy o najlepszych polskich filmach (czyli tych o depresji) i najlepszych portugalskich (czyli tych o biedzie). W trawie znaleźliśmy porzucony przez kogoś pomarańczowy dysk, zaczęliśmy rzucać i przerzuciliśmy niechcący zachód słońca.
Wracając (oszałamiające eukaliptusy wszędzie wkoło), opowiadałam o tym, co najlepsze na Guczy.
Teraz R. bierze prysznic, w repertuarze na dziś "Numb" Linkin Park, i to z podziałem na głosy.
Jest mi idealnie.
sobota, 20 lipca 2013
czwartek, 4 lipca 2013
akceptacja
Już po 5 miesiącach kolejny post. Nie będę się tłumaczyć, niech się tłumaczy ten pędzący czas.
Notka prosto z salonu. Tego samego, w którym zalegałam w niedzielę 23 września, narzekając na szklany stół i obserwując wprowadzkę (program podkreślił to słowo na czerwono, jego problem) nowej współlokatorki, Joany. Potem miała jeszcze miejsce wyprowadzka Klary, miłej, zaradnej, gadatliwej Czeszki i wprowadzka Susany, dziewczyny z paznokciem pokrytym żelem i trzema kosmetyczkami wypełnionymi po brzegi (skorzystałam, odkryłam, że ładnie mi w landrynkowo różowej szmince). Poza tym Susana zadeklarowała się na samym początku jako zdecydowana przeciwniczka najmniejszego nawet brudu-brudku, w związku z czym przez kilka tygodni żyłam w strachu przed jej tyranią czystości (nie żebym sama była rozochoconym brudasem, no ale jednak czasem szklankę w zlewie lubię sobie nonszalancko na umycie "potem" zostawić; przy niej - niemożliwość). Zmienił się też układ sił w mieszkaniu, bo to już nie bezpieczne "dwie Portugalki na dwie przyjezdne", ale "trzy Portugalki na mnie jedną". Okupowały salon od 15 do 24, integrowały się w najlepsze i najgłośniejsze i próbowały zachęcić do tego też mnie. Tyle że jako formę zachęcania wybrały godzinną pogadankę na temat sprzątania oraz oszczędzania wody i energii (one trzy po jednej stronie sofy, ja skulona w przeciwnym rogu) okraszoną wymownymi karcąco-uprzejmymi spojrzeniami (najgorsza mieszanka) oraz uwagami w stylu "może w Polsce tak się nie robi, ale my lubimy jednak kiedy..." oraz "sprzątaj jak potrafisz, nie musisz próbować robić tego tak jak my". Dodatkowo proponowały formy oszczędzania na zasadzie "gotujmy jedna po drugiej na tym samym palniku" albo "nie można brać prysznica dwa razy dziennie" (a gdyby przypadkiem nawiedził mnie okres, mam jakieś koło ratunkowe?). Poczułam się absolutnie zniewolona i upokorzona (tym bardziej, że przez pierwsze miesiące wspólnego mieszkania byłam jedyną, która od czasu do czasu zamiotła kuchnię czy salon; brudasy nagle zamieniły się w przykłady pozwalające się naśladować), w związku z czym nie bardzo pozytywnie odpowiedziałam na miłą propozycję dodaną na samym końcu rozmowy (oczywiście w formie wyrzutu): "czemu nie spędzasz z nami czasu? chciałybyśmy cię lepiej poznać, zintegrujmy się, przecież tak powinno być". Takiego wała (pomyślałam). Jasne, oczywiście (powiedziałam). A potem przez trzy miesiące chowałam się w swoim pokoju i wcale prawie z nimi nie rozmawiałam.
No ale... czas wszystko zmienia, leczy rany, ewentualnie je tworzy, a potem z radością rozdrapuje, w związku czym między trzema przyjaciółkami doszło do gwałtownej kłótni (pewnego poranka Susana przyszła do domu spita i wykrzykiwała coś pod blokiem, budząc wszystkich sąsiadów, po czym przeprosiła przyjaciółki za pomocą sms-a li i jedynie, zamiast błagać je o wybaczenie trzy kolejne dni). Czarę goryczy przepełnił fakt, że w kwietniu zrobiła około siedmiu prań. Zamiast przepisowych czterech. I tak to rozpoczęły się dwa wspaniałe miesiące ciszy (przerwane jedną nocną kłótnią, z której zrozumiałam tylko Susanowe "Przysięgam, nie okłamałam cię ani razu" przerywane spazmami płaczu). Nagle wszystkie zaczęły być dla mnie miłe i przestały mnie do czegokolwiek zmuszać, w związku z czym sama jakoś pewniej się poczułam i kilka razy zjadłyśmy nawet razem (znaczy z Marlene i Joaną, Susana złapała jakąś wieczorną pracę i prawie w ogóle w domu nie bywała) kolację przy szklanym stole. No dobra, ja siedziałam przy stole, one gapiły się w telewizor. Czasem coś do siebie mówiłyśmy. Przyjemnie niezobowiązująco. W ubiegły weekend odbyła się wyprowadzka Susany. Pożegnała się tylko ze mną i dała mi małą muszelkę-pamiątkę. Zapytała czy będę ją dobrze wspominać. Jasne, że tak (powiedziałam). Kurczę no... prawda jest taka, że mimo wszystko tak (pomyślałam).
Joana też pojechała już do domu, na wakacje. Dała mi kilka wiejskich jaj, bo bez sensu żeby się psuły w lodówce.
Zostałyśmy więc z Marlene. Czasem gadamy trochę o pogodzie albo o sytuacji politycznej czy piłce nożnej. O mężczyznach pogadać też nam się zdarzyło. Poza tym pozwoliła mi używać swojej miski do prania ręcznego.
Chyba zostałam zaakcpetowana.
Subskrybuj:
Posty (Atom)