Żyję od kilku dni w światach równoległych. Jestem niby tu, zdaję kolokwia, uczę się do egzaminów, piszę prace zaliczeniowe, chodzę na spacery nad ocean, mówię i czytam po portugalsku, jem śniadanie w towarzystwie porannego dziennika telewizji RTP, słowem - wszystko po tutejszemu, portowemu. Ale jednocześnie czuję, że powrót do domu zbliża się wielkimi krokami i czym bardziej to czuję tym mocniej tęsknię. A czym mocniej tęsknię tym częściej słucham świątecznych piosenek, które zawsze towarzyszą mi przed świętami w Polsce, sprawdzam wiadomości na gazeta.pl (i pudelek.pl, również!), wyobrażam sobie te wszystkie miejsca, które na mnie czekają (niecierpliwie!) i spotkania, które te miejsca wypełnią (przepełnią! nadpełnią!), próbuję sobie przypomnieć co to znaczy, że jest "naprawdę zimno" i ekscytuję się na samą myśl, że będzie można (trzeba!) założyć czapkę. Reasumując - bardzo się roztkliwiam.
R. znalazł jakoś "swoimi tajnymi sposobami" tę piosenkę i przesłał mi link. Nie wiedziałam, że aż tak mnie wzrusza (piosenka, nie R., chociaż on też - zawsze kiedy zaskakuje mnie wiedzą polonistyczną, którą nie ja mu przekazałam), że sięga aż tak daleko, że jest kluczem do Starego Świata - domu na ulicy Piaskowej, świąt z Babciami, kapusty podgrzewanej na blasze starego węglowego pieca, prania wynoszonego na ciemny strych i przypinanego przez Mamę dużymi drewnianymi klamerkami, łysawej, plastikowej choinki, którą stroiliśmy z Tatą w Wigilię albo dzień przed (wiem, teraz też stroimy, ale już nie tamtą choinkę; no i to przecież zupełnie co innego kiedy się jest dzieckiem i Tata opanowujący chaos splątanego tysięcznie łańcucha lampek wydaje się Prawdziwym Bohaterem:)). Tak - starzeję się i nostalgicznie mędzę, a co! Bardzo mi z tym dobrze. To znaczy. Bardzo mi z tym naturalnie i koniecznie. I świątecznie:)
Ale jakby nie było wciąż jestem tu. Więc może garść aktualności: wczoraj nad oceanem słońce prażyło zupełnie bez skrępowania, więc sweterek biały z odsłoniętymi plecami i rękawem 3/4 sprawdził się znakomicie. Ja w ogóle jestem absolutnie oczarowana tutejszym klimatem i nie piszę tego wszystkiego po to, żeby się przechwalać (bo to przecież żadna moja zasługa, że tu tak ciepło; poza tym napisałam, że za rodzimym zimnem już - mimo wszystko- tęsknię!) tylko dlatego, że nie dowierzam i że wciąż niestrudzenie prowadzę obserwacje dotyczące tego jak wielki wpływ ma pogoda na nasze samopoczucie (oczywistość, ale dopiero teraz mam niezbite dowody). W Polsce od listopada do marca chodzę przybita, śpiąca, ze zwieszonymi uszami i niepomalowanymi paznokciami (tak, jest związek!). Tu - w duszy wciąż październik/maj na zmianę. Czasem robi się listopadowo, bo jednak są dni deszczowe i szare, ale to tylko czasem, poza tym co to za listopad, kiedy trawa wciąż soczyście zielona. Chodzę i się tą naturą zachwycam, a R. się zachwyca, że ja się zachwycam (ewentualnie się wkurza jeśli to "się zachwycanie" powoduje moje 15minutowe spóźnienie, ale to tylko raz się zdarzyło;)).
8 grudnia, a człowiek je sobie croissanty z czekoladą na plaży, okulary przeciwsłoneczne ma na nos wsadzone, bo słońce się odbija od wody i oślepia niemożebnie, popija sobie zimny marakujowy sok i jeszcze czasem dostaje czekoladowo-brzoskwiniowe całusy od towarzysza pikniku. To jest niesamowitość, gdzie-ja-jes-tem?!
Koniec, praca z historii języka czeka (bardzo czeka. woła, krzyczy). Na koniec wstawiam bezczelnie prognozę na najbliższy tydzień. Zresztą bezczelnie - już to wytłumaczyłam, że wcale nie bezczelnie, achch, mimo wszystko czuję się winna;) O, może dlatego, że zestawiam dwie prognozy... No ale kurde, bez jaj, sami powiedzcie!
A! A na górze, po prawej stronie wpisu wstawiłam baner Pajacyka. Klikajcie;)
Ściskam. Z Argentiny jak zwykle, gdzie szyby zaparowały, bo pranie się suszy.